O wiosce Willoq oddalonej o 12 kilometrow od Ollantaytambo dowiedzielismy sie od wlascicielki Hostelu w ktorym sie zatrzymalismy i chcac jak najlepiej wykozystac czas przed wyruszeniem do Machu Picchu szukalismy natchnienia i nowych wrazen.Ale o tym w drugiej czesci wpisu.
Nie chcac byc zadepnanym przez hordy ciekawskich z calego swiata zrezygnowalismy z wejscia na Machu Picchu w niedziele i zakupilismy bilety na poranne wejscie we wtorek co wydluzylo nam czas oczekiwania ktory musielismy jakos zabic.Gdy po 80 km przejechanych z Cusco wjechalismy do Ollantayambo ogarnelo nas przerazenie i o niemal nie zawrocilismy sie do poprzedniej wioski aby tam dac odpoczac zmeczonym czlonkom.To co nas przerazilo to tlumy turystow.pieknie wygladajace restauracje i hostele ktore juz z daleka krzyczaly do nas tak. Nie stac Cie na nas obdarty powsinogo na zakurzonym rowerku a kysz a kysz.Najtanszy hostel jaki udalo sie nam znalezc kosztowal 13 dolarow i to bez prywatnej lazienki i oddalonym o 300 milionow lat swietlnych od 3 ech gwiazdkowych hoteli standardzie ale internet byl i nawet ciepla wode w wspolnym kibelku mieli. Nastepnym krokiem bylo znalezienie jakiegos lokalnego miejsca do jedzenia bo predzej upieklbym na ognisku i zjadl nasze skoropodobne siodelka niz wszedl do turystycznych restauracji gdzie kroluje pizza i hamburgery.Z doswiadczenia wiemy ze w kazdym nawet najbardziej wychuchanym miasteczku musi byc miejsce dla lokalnych tyle tylko ze te zawsze mieszcza sie gdzies z tylu w ciemnych zakamarkach tak aby nie psuly i nie szpecily swoim wystrojem i nie odstraszaly szanownych gosci ktorych zniesmaczyc moze widok oskubanego przed minuta kurczaka lezacego na drewnianym stole obok baraniej glowy.Wystarczylo zapytac miejscowego degustatora alkocholow z najnizszej polki i po 3 minutach bylismy na pieknym bazarku gdzie na prowizorycznych grilach piekly sie kurze lapki,watrobki,smazyly sie porcje kurczakow a w skromniutkich jadlodajniach serwowano pyszny domowy obiad skladajacy sie jak zwykle z dwoch dan i kompotu. Od razu poczulismy sie lepiej i najadlwszy sie do syta za 2 dolary zakupilismy torbe swiezych lisci koki celem stworzenia boskiego naparu ktory nie tylko cialo ale i umysl( wedlug miejscowych) oczyszcza.Oprocz ze miasteczko stanowi swietna baze wypadowa do Miasta w Chmurach o czym napisze w kolejnym wpisie jest tu takze jedna z najlepiej zachowanych twierdz inkaskich oraz nigdy nie ukonczona Swiatynia Slonca.Wstep jest oczywiscie platny (70 soli czyli 20 euro i oprucz niej na jednym bilecie mozna zwiedzic cztery inne atrakcje ulokowane w promieniu 100 kilometrow. Biletu tylko na te ruiny kupic niestety nie mozna co uwazam za komplenta bzdure i wyzysk)ale wystarczy znowu wrocic do pana ze swiecacym nosem ktory nawet nie liczac na zadna zaplate chetnie wskaze sciezke do twierdzy biegnacej daleko poza zasiegiem wzroku straznikow.Wcale nie czuje sie winny bo ceny jakie obowiazuja sa niczym innym jak gwaltem w bialy gdzien i to bez uzycia zadnych srodkow nawilzajacych.Ignorujac zakazy typu No Passar(nie przechodzic) znalezlismy sie w srodku twierdzy i beztrosko cykajac zdjecia usmiechalismy sie do ochroniazy ktorym nawet pewnie przez mysl nie przeszlo ze bialy wpadlby na pomysl przedostania sie tu po krzakach i kamieniach od przyslowiowej d.....strony hahaha.Twierdz robi wrazenie co bedziecie mogli zobaczyc na zdjeciach.W poblizu twierdzy w 1536 roku miala miejsce bitwa pomiedzy hiszpanami a powstanczymi oddzialami Inca Manco.
Majac jeszcze jeden dzien wypytalismy nasza gospodynie co by tu jeszcze zrobic lub zobaczyc mozna.Bez namyslu polecila nam dwie wioski o pieknych nazwach Willoq i Patachanca w ktorej to mieszkancy nosza piekne i kolorowe stroje i zyja wedle wlasnych zasad i tradycji nie zmienionych od lat. Oczywiscie zawsze cos sie tam zmienia nawet u najwiekszych radykalow ale wiekszosc pozostaje nienaruszona i wtym rzecz.Co praawda to tylko 12 kilometrow ale pod gore i po piaskowej drodze wiec zajelo nam to troche czasu.Przy okazji odwiedzilsmy kolejne ruiny Rumichaca ktore sa bezplatne a ze bylo wczesnie rano oprocz ptakow i pasacych sie obok baranow nie bylo nikogo wiec chasalismy po nich jak cielaki po swiezej koniczynie. Godzine pozniej znalezlismy sie w Willoqi od razu oczom naszym ukazaly sie pieknie ubrane kobiety ktore stanawszy tuz przy drodze zaczely rozlewac prosto z beczek i innych naczyc przepyszna Chiche co od razy przyciagnelo stado spragnionych mezczyzn no i nas oczywiscie. Jak by ktos nie wiedzial Chicha to slaby napoj alkocholowy ok mocy od 2 do 4 % robiony z kukurydzy oraz dodatkow takich jak maka i brazowy cukier.Fermentuje przez kilka dni po czym jest ceremonialnie konsumowana przez przedstawicieli obu plci niemal ze kazdego dnia. Chlopi pija ja przy pracach w polu bo swietnie gasi pragnienie i daje energie . jest tez ona nie odzownym elementem kazdej uroczystosci czy tez zwyklych spotkan.Chiche pije sie niemal ze we wszystkich krajach ameryki srodkowej i poludniowej. Ma tez ona postac bez alkocholowa ale nie smakuje tak dobrze. Ten wspanialy napoj ma lekko kwaskawy smak i jest lekko zawiesisty a zaraz po nalaniu w szklanice ozdabia go piekny szumek ktory ma lekko slodkawy smak i jest w szczegolnosci uwielbiany przez kobiety. Niemalze rzucajac rowery w krzaki popedzilismy do chichopoju zamawiajac dwa kubki wiadropodobne a ze cieplo bylo i w gardlach sahara wydojilismy mini wiaderka w mgnieniu oka od razu zamawiajac kolejne.Swoja zachlannoscia wzbudzilismy gromki smiech na ustach tubylcow a zachwalajac ich produkt zdobylismy ich zaufanie co sprawilo ze zostalismy zaproszeni do kolka Chichozlopow z czego natychmiast skorzystalismy.Wychylajac kolejne dzbany robilismy zdjecia przyjaznym mieszkancom oraz przysluchiwalismy ich mowie ktora byla dla nas calkowicie nie zrozumiala.Kilku mezczyzn mowilo lamanym hiszpanskim co pozwolilo nam porozmawiac oraz wytlumaczyc z kad jestesmy i dlaczego tu przyjechalismy. Z reszta w miare jak w jednej z beczek boskiego napoju ubywalo zaczelismy rozumiec wiecej a czerwieniace sie policzki i nosy byly oznaka coraz bardziej ocieplajacej sie atmosfery. Niestety tamtejsi mieszkancy do rekordzistow nie naleza bo po 2 godzinach zaczeli miec problem z utrzymaniem mini wiaderek w rekach a ja dopiero sie rozgrzewalem. Gdy miejscowym porobily sie gumowe kosci i przestali juz siebie nawzajem rozumiec wzielo i mnie i czas bylo wracac bo jeszcze jeden kubek i zaczalbym widziec inkaskich Wodzow.Pozegnawszy sie z calym towarzystwem i wyciagnowszy rowery z krzakow ruszylismy w dol majac nadzieje ze jakos dojedziemy. Aga jeszcze na dokladke zabrala ze soba pasarzera ktorego ojciec starajac sie doruwnac mi kroku zaniemogl obok pustej juz beczki wiec wsadziwszy go na bagaznik podwiezlismy go do wioski ktora mielismy i tak po drodze.Byl to jeden z piekniejszych dni w Peru i bedziemy go wspominac bardzo dlugo a juz napewmo do konca zycia pamietac bede kolorowe stroje mieszkancow i ich czerwone od chichy lica.Adios